niedziela, 18 grudnia 2011

JANE'S ADDICTION - The Great Escape Artist


















The Great Escape Artist to pierwsze studyjne dzieło Jane’s Addiction po ośmiu latach jakie upłynęły od wydanego w 2003 roku albumu Strays (platyna w Satanach). Dobrze, że po drodze był projekt Perry-ego Farella pod nazwą Satellite Party, w ramach którego nagrał, w 2007 roku, świetny album Ultra Payloaded – to osłodziło trochę czekanie na stare dobre Jane’s.

Płyta rozpoczyna się od razu niesamowitym strzałem w postaci Underground. Genialny, mocny basowy groove i kosmiczne dźwięki wypluwane przez gitarę Davea Navarro w połączeniu z multiplikowanymi liniami wokalnymi Farrella tworzą pełen rockowego magnetyzmu utwór, który mógłby się nie kończyć. Nie mamy co liczyć na chwile wytchnienia. W kolejce czeka jednak doskonały End to the Lies. Ze spokojnego pochodu basowego wpadamy pod koła Addiction-owej machiny, która miele nas za pomocą atomowej sekcji rytmicznej i przeszywających gitarowych akordów. Doskonale też brzmi Perry Farrell w rytmicznie skandowanym refrenie. Curiosity Kills oparty lini basu przeplatanej dźwiekami fortepianu i gitarowymi motywami pędzi prosto do przodu. Jeszcze raz uwagę zwracają ciekawie nagrane i zagrane przez Navarro gitary. Teraz czas na mojego faworyta Irresistable Force (Met the Immovable Object). Z delikatnych dźwieków i jakby melorecytacji zostajemy wystrzeleni w przestrzeń z niebem opartym na rozległych klawiszowych tłach, a napędza nas Navarro, który nie pozwala nam spaść i oderwać się od słuchania. W drugiej części następują po sobie dwie znakomite solówki, na syntezatorach i gitarze. Irresistable Force, który wynosi słuchacza prawie do granic kosmosu, kończy się niespodziewanie "Banging and banging and banging and banging and banging together" Farrella i spadamy razem. Dostajemy się w objęcia dość mrocznego I'll Hit You Back, w którym instrumenty dopełniają aury tajemniczości jaką tworzy tekst Farrella. Szósty na płycie Twisted Tales z niesamowitymi, wywołującymi dreszcze, harmoniami głosu i gitary w refrenie spokojnie może być kolejnym singlem promujacym The Great Escape Artist. Jane’s podpuszczają Nas delikatnym początkiem Ultimate Reason, zaraz rozpoczyna się jednak rockowa kanonada, która nie pozwala nam przerwać rytmicznego machania głową. Na koniec dostajemy jeszcze kilka rozpryskujących się jak szkło akordów gitary. W zegarowym rytmie wprowadzają na panowie we Splash A Little Water On It. Utwór będacy potwierdzeniem geniuszu Perryego Farrella i ekipy, najwazniejszy punkt tego albumu. W tym kawałku muzyki jest wszystko i niczego nie ma zbyt wiele. Genialny riff, piękna melodia doskonale wpasowana sekcja rytmiczna, przestrzenie klawiszowe i potęgujący nastrój tajemniczości tekst Farella. Splash A Little Water On It hipnotyzuje od pierwszych dźwięków do samego końca. Utwór ten rozwija się, narasta, powoli, z konsekwencją, a ostatnią jego minutę możnaby „zapętlić” tak żeby nigdy nie przestac go słuchać. Dla mnie Splash A Little Water On It jest już w kanonie utworów rockowych wszechczasów. Po powyższym uniesieniu Farrell ściąga nas na ziemię, wita Nas w zbolałym, godnym pożałowania, świecie złamanych ludzi – „Welcome to the aching world a woeful world of broken people”. W miarę rozkręcania się utworu Broken People muzyka wydaje się napełniać pozytywnymi emocjami, jednak takst nadal opowiada o ciemnych stronach życia. Words Right Out of My Mouth rozpoczyna się wizytą u psychologa osobnika, któremu wszystko "odbiera jego słowa", teskt można zcharakteryzować naszym: „z ust mi to wyjąłeś”, a opowiada o tym, że wszyscy posługujemy się podobnymi wyrażeniemi, podobną ekspresją. Utwór zamyka płytę i jest prawdziwą koncertową grałką z kąśliwymi gitarami.
The Greate Escape Artist to najlepszy album Jane's Addiction od czasów wydawnictw Nothing's Shocking i Ritual de lo Habitual. Płyta brzmi rewelacyjnie i przyciąga jakiąś aurą tajemniczości, którą chce się ciągle próbować odkryć mimo iż Curiosity Kills czyli ciekawość zabija, to chce się do jej słuchania wracać raz po raz.

"Irresistable Force (Met the Immovable Object)"- Official video


"Underground" from The Late Show with David Letterman.

niedziela, 4 grudnia 2011

OPETH - Heritage


















Album Heritage otwieraja dźwięki fortepianu, z delikatnymi wtrąceniami basu, jak z albumu z muzyką klasyczną. Łagodny fortepianowy utwór tytułowy prowadzi nas do dynamicznego i polamanego rytmicznie The Devil's Orchard, w którym dostajemy cały koloryt Opeth. Znakomite gitary, piękne, nastrojowe tła tworzone przez instrumenty klawiszowe, zaś perkusja z basem dynamicznie sterują intensywnością całości. W Devil’s Orchard jest coś z ducha King Crimson, Uriah Heep i Wishbone Ash. Po nim otrzymujemy przecudny rozbudowany I Feel the Dark. Otwiera go gitara akustyczna i śpiew Mikaela Åkerfeldta. Potem dołączają budujące niesamowitą atmosferę klawisze i transowa sekcja rytmiczna. Utwór ten jest jak książka składająca się z wielu rozdziałów. W czwartej minucie, po krótkiej pauzie, dostajemy solidnego „symfonicznego kopa”, motyw z pierwszej części zostaje mocno zaakcentowany przez wszystkie instrumenty. – po chwili muzycy wracają do delikatniejszego grania, a utwór spina jak klamrą gitara akustyczna. Kolej na utwór Slither - czadowy kawałek ze współbrzmieniem gitar i klawiszy rodem z Deep Purple. Nastepujące po nim Nepenthe rozpoczynają dźwieki gitary kojażące się z pluskiem wody, fali. Z tej błogości wyrywają nas organy narzucające połamany jazzujący temat, za którym w szalonym biegu podąża cały zespół by po chwili ponownie wrócić do spokojnego frazowania dźwięków. Haxprocess uspokaja nastrój wokalno-klawiszowym dialogiem oraz nawiązującym do lat sześćdziesiątych brzmieniem. W podobnym klimacie utrzymane jest Famine. The Lines In My Head z mocno zaznaczoną Crimsonowską linią basu i przestrzenny Folklore czarują słuchacza do samego końca. Koniec albumu stanowi instrumentalny Marrow of the Earth. Utwór z prostą, ale piekną melodią wzmagającą się do samego końca.
W czasie słuchania każdego z utworów zwraca uwagę genialna praca perkusji, za którą zasiada w Opeth od 2006 roku Martin "Axe" Axenrot, jest to jego drugi studyjny album nagrany z Åkerfeldtem i kolegami. Jego poprzednik Martin Lopez był moim zdaniem doskonały, ale Axe jest jeszcze lepszy wnosi wiele finezji do muzyki zespołu. Płyta ta jest potwierdzeniem talentu i technicznych umiejętności całego zespołu. Opeth zaś pierwszy raz nagrał album, na którym calkowicie porzucił elementy charakterystyczne dla death metalu. Lider kapeli, Mikael Åkerfeldt, od dawna nosił się z zamiaram nagrania takiego materialu i można nawet stwierdzić, że przygotowywal na to fanów zespołu. Z płyty na płytę pijawiało się coraz więcej elementów rocka progresywnego. Były utwory z wokalnym growlingiem, ale przeplatały się z takimi w których Mikael śpiewał cały czas bez tego charakterystycznego dla pierwszych płyt grupy brudu. Linie instrumentów też ewoluowały w kierunku bardziej przejżystego brzmienia. Wszystko zaś zabrzmiało tak jak w najlepszych latach rocka progresywnego, a jednoczesnie nowocześnie dzięki przyjacielowi Mikaela Åkerfeldta Stevenowi Wilsonowi, który płytę zmiksował. Steven Wilson produkował wczesniejsze albumy Opeth: Blackwater Park, Deliverance i Damnation. Wilson mniej więcej w czasie pracy nad Heritage dokonywał remiksów płyt King Crimson do reedycji ich płyt i nie da się ukryć, że przeniósł trochę ducha Szkarłatnego Króla na Album Heritage Opeth, a że Heritage oznacza dziedzictwo to wszystkie nawiązania i skojarzenia są jak najbardziej na miejscu. Najnowsza płyta zespołu jest wytworem geniuszu muzyków, a Opeth wyrósł w moim odczuciu na największą, najlepszą na świecie kapelę prog-metalową. Heritage zajmie z pewnością miejsce wśród najlepszych płyt roku 2011. Moim zdaniem opus magnym Opeth był wydany w 2005 roku Ghost Reveries.

Rocznica śmierci Mirosława Olszówki i IV edycja Inne Brzmienia Art'n'Music Festival














30 listopada minął rok od śmierci Mirosława Olszówki, aktora, mima, reżysera, managera zespołów Voo Voo i Osjan, twórcy Teatru Scena Ruchu, ale dla mnie przede wszystkim twórcy odbywającego się od czterech lat w Lublinie festiwalu Inne Brzmienia – w tym roku pierwszy raz bez niego. 3 grudnia w Radiowej Trójce, w sudiu im. Agnieszki Osieckiej artyści skupieni wokół ostatniego projektu muzycznego, jaki Mirek Olszówka powołał do życia, Harmonia oddali mu hołd. Całość oparta była na pomyśle Mirka na połączenie stylistyk muzyki współczesnej: od ballady, rocka, reggae po brzmienia ukraińskie i żydowskie. Był to bardzo piękny, ciepły i przepełniony pozytywnym przesłaniem koncert.
Czwartą edycję INNE BRZMIENIA ART'N'MUSIC FESTIVAL w Lublinie organizacyjnie po śmierci Mirka Olszówki dopiął Janek Taraszkiewicz, producent wykonawczy festiwalu. Chwała mu za to, będąc na dwóch głównych koncertach tej edycji Innych Brzmień, widziałem, że dosłownie wszędzie go było pełno. Z telefonem „przy uchu” czuwał od początku, aż do wyjścia ostatnich gości po każdym koncercie, każdego dnia.






























11 lipca miałem szczęście dostać się na koncert Johna Portera w Teatrze Andersena. Teatr Andersena prowadzi od jakiegoś czasu Scene muzyczną. Na występ John Porter Band przybyło dwa razy więcej ludzi niż mogła pomieścić sala, ale wszyscy weszli do środka. Zespół na scenie był na wyciągnięcie ręki. Mimo otwartych wszystkich drzwi ewakuacyjnych szybko zrobiło się bardzo gorąco. Nawet John poczuł się jak w małym londyńskim klubie, a jego show podniósł temperaturę jeszcze bardziej. John Porter wykonał repertuar ze swojej ostatniej płyty Back In Town oraz kilka swoich starszych kompozycji m. in. mój ulubiony „Ain't Got My Music”. Koncert trwał ponad 100 minut. Za całego zespołu lał się pot, ale widac było że są szczęśliwi, a John byłt wręcz zaskoczony tak dobrym przyjęciem, ale co tu dużo mówić ma energię rock’n’rollowego zwierzaka i jest bardzo bezpośrednim człowiekiem.
12 lipca poszedłem na specjalny koncert w Bazylice oo. Dominikanów w Lublinie zamykający tę edycję festiwalu. Voo Voo Akustycznie, koncert z towarzyszeniem lubelskiego kwartetu smyczkowego Ladies String Quartet. Impreza była na zaproszenia, ale wziałem udział w konkursie zorganizowanym przez organizatorów festiwalu na profilu Innych Brzmien na Facebooku i udało się. Koncert dedykowany był zmarłemu Mirkowi Olszówce. Miejsce i okazja występu sugerowały, że będzie patetycznie i smutno, ale przecież Kiton nie tego sobie by życzył. Było więc kilka utworów refleksyjnych, ale przeważało granie z jakiego znane jest Voo Voo, rockowo z zakręconymi saksofonowymi solówkami Mateusza Pospieszalskiego i jego plemiennymi wokalizami, które udzielały się również publiczności. Było wiele emocji i wzruszeń.. Ludzie po wychodząc zakończeniu podchodzili do Janka Taraszkiewicze żeby osobiście uścisnąc mu dłoń i podziękować za tak magiczny wieczór, a on zaprosił wszystkich na Plac po Farze na światełko do nieba dla Mirka czyli puszczanie papierowych lampionów. Widok dziesiątek szybujących nad Starym Miastem świateł dopelnił magii wieczoru i zakończył czwartą edycję Innych Brzmień. Mirek Kiton Olszówka pewnie uśmiechał się gdzieś tam w niebie.




















































Poniżej trzy filmy z zasobów użytkowników Youtube:
AndersenPromo, debosco film i LublinGW.