środa, 20 sierpnia 2008

IRON MAIDEN and Back In Time - 07.08.2008 Warszawa

Polska After Maiden... Koncert był niesamowity, ale po kolei. Pod stadionem zameldowalem się około godz. 14.00. Trafić na Gwardię nie było trudno, należało wysiąść z autobusu tam gdzie wysiadało dużo ludzi w koszulkach z wizerunkiem Eddiego z rożnych okresów kariery zespołu. Pod stadionem było już tłoczno - fani przyjechali z całej Polski. Piekielna patelnia, ludzi tyle, że chwilami brak powietrza. Wejście jednak tylko jedno i to ciasne, wpuszczają od 16.00. Chrzęst kości, asekuracja i obrona przed przewróceniem i stratowaniem i już jesteśmy na terenie WKS Gwardia. Jest pięknie... jeszcze dwie godziny do 18 kiedy to mniej więcej ma zacząć Lauren Harris.

Jeden z trzech bogów basu (dla mnie :-)  ) Steve Harris.


Na dwie godziny przed koncertem, murawa stadionu, pełne słońce, tak około 16.00.



Lauren Harris grająca ze swoim zespołem jako pierwsza pojawiła się na scenie dość szybko. Zespół grał poprawnego amerykańskiego rocka. Na gitarze grał Richie ostro stylizujący się w grze i image-u na młodego Zakk-a Wylde-a z okresu gdy ten zaczynał współpracę z Ozzym Osebournem, na basie gość żywcem wyjety z Motley Crue - Randy Gregg - przez chwilę myślalem, że to naprawdę Nicki Six biega z basem, a na bebnach bardzo sympatyczny, taki swój gość, Pan Tommy Mc - siwy jak gołąbek. Występ Lauren mnie nie zachwycił, wokal ma dziewczyna poprawny, ale nie ma w jej glosie niczego co wywołuje dreszczyk na plecach. Przyjęcie miała genialne, w końcu to córka basisy i założyciela Iron Maiden.

Występ Lauren Harris - córeczki tatusia ;-)

Made Of Hate  - na nich czekałem prawie z takimi samymi emocjami jak na Maiden. Lubię tych chłopaków. Zainstalowanie na scenie zajęło im trochę czasu, bo poprostu wszystko musieli zrobić sami, ale jak zaczęli to kapcie spadły z nóg - nawet tym którzy już po wystepie Lauren zaczęli skandować nazwę głównej gwiazdy. Zagrali świetnie, niesamowicie ostro, a ich brzmienie z utworu na utwór stawało się coraz lepsze i pełniejsze. Brawa dla Jarka, basisty Made, ktory nie pozwolił nudzić się publice gdy Mike (guitar, voc.) zamieniał swój spalony tuż przed koncem setu Made Of Hate piec na inny. Niesamowite jest to, że wyboru chłopaków na support dokonał sam Bruce Dickinson i to, że Made Of Hate dopiero co wydało swój debiutancki album i to w wytworni (nie nie w Polsce u nas wydaje sie częściej stare "sprawdzone" gwiazdy") AFM Records w Niemczech. AFM Records wydaje płyty takich wykonawców jak: Destruction, Masterplan, Krokus, U.D.O. i jeszcze wielu innych. Słowem gratuluję chłopakom "ścieżki kariery" i trzymam za nich kciuki.


Made Of Hate


Było około 20.00 gdy najpierw pojawiły się na ekranach po obu stronach sceny filmiki z trasy Somewhere Back in Time, z rożnych krajów, w których koncerty już się odbyły, a potem szał i krzyk tysięcy gardeł gdy z głośników dobiegło przemówienie Churchila i wtedy walnęło "Aces High". Istne szaleństwo...!!! Potem "2 Minutes to Midnight" i "Revelations" i musiałem ewakuować się spod barierek pod sceną bo cały czas moje plecy i ramiona walczyły z napierającym tłumem, a ja chciałem skupic się na obserwowaniu sceny.

Te krótkie filmy oddają, ale w niewielkiej część atmosferę koncertu :-)

Spokojnie już obejrzałem i wysłuchałem między innymi "The Trooper", "The Number of the Beast", "Run to the Hills", "Iron Maiden" z wielkim Eddiem w roli mumii tuż za bębnami Nicko. Największe przeżycie artystyczne :-) wywołały we mnie niesamowite wykonania "Rime of the Ancient Mariner" (ponad 14 minut) i "Powerslave" - było wtedy jak w baśni. Cały zespół zagrał jak maszyna, zero podknięć. Dickinson z każdym wyśpiewanym numerem zyskiwał wokalnie, biegał po scenie i nie widać było po nim tej, "wypominanej" mu wielokrotnie przez publiczność licznymi "sto lat", pięćdziesiątki, którą obchodził właśnie 7 sierpnia. Harris z basem jak kapitan podkręcał atmosferę na scenie i wśrod fanów, a Mcbrain za bębnami widoczny tylko z kamery po swojej lewej ręce cały czas usmiechnięty i wyluzowany. Za to trzej wioślarze sprawiedliwie dzielili się licznymi solowkami, Janick Gers wywijał gitarą i grał stając w tak przedziwnych pozycjach, że dziwiłem się jak on tak może - facet ma już swoje lata :-) . Przeciwwagę dla niego stanowił zawsze skupiony Adrian Smith, natomiast Dave Murray to już ikona Maiden taka sama jak Eddie, z którym walczył swoją gitarą przy bisach, Eddie pojawił się wtedy na scenie między muzykami jako prawie trzymetrowy cyborg z okładki płyty Somewhere In Time z 1986 roku. Grali pięknie, warto było być i odbyć z Iron Maiden taką podróż w czasie. Koncert się zakończył pogasły światła na scenie i zapadła całkowita ciemność, stadion widocznie nie posiadał swojego oświetlenia, "teraz się zadepczemy" - powiedział ktoś z tłumu, a ludzie zaczęli przyświecać sobie komórkami pod nogi, ale w porę ktoś przytomny z obsługi sceny zapalił białe reflektory na całej scenie i to oświetliło stadion. Znów jak pingwiny dreptali ludzie do jednego wyjścia, ale warto było bo atmosfera tego wieczoru była rewelacyjna. Pozdrawiam

...i 29 tys. ruszyło do domu :-(

Brak komentarzy: