niedziela, 18 grudnia 2011

JANE'S ADDICTION - The Great Escape Artist


















The Great Escape Artist to pierwsze studyjne dzieło Jane’s Addiction po ośmiu latach jakie upłynęły od wydanego w 2003 roku albumu Strays (platyna w Satanach). Dobrze, że po drodze był projekt Perry-ego Farella pod nazwą Satellite Party, w ramach którego nagrał, w 2007 roku, świetny album Ultra Payloaded – to osłodziło trochę czekanie na stare dobre Jane’s.

Płyta rozpoczyna się od razu niesamowitym strzałem w postaci Underground. Genialny, mocny basowy groove i kosmiczne dźwięki wypluwane przez gitarę Davea Navarro w połączeniu z multiplikowanymi liniami wokalnymi Farrella tworzą pełen rockowego magnetyzmu utwór, który mógłby się nie kończyć. Nie mamy co liczyć na chwile wytchnienia. W kolejce czeka jednak doskonały End to the Lies. Ze spokojnego pochodu basowego wpadamy pod koła Addiction-owej machiny, która miele nas za pomocą atomowej sekcji rytmicznej i przeszywających gitarowych akordów. Doskonale też brzmi Perry Farrell w rytmicznie skandowanym refrenie. Curiosity Kills oparty lini basu przeplatanej dźwiekami fortepianu i gitarowymi motywami pędzi prosto do przodu. Jeszcze raz uwagę zwracają ciekawie nagrane i zagrane przez Navarro gitary. Teraz czas na mojego faworyta Irresistable Force (Met the Immovable Object). Z delikatnych dźwieków i jakby melorecytacji zostajemy wystrzeleni w przestrzeń z niebem opartym na rozległych klawiszowych tłach, a napędza nas Navarro, który nie pozwala nam spaść i oderwać się od słuchania. W drugiej części następują po sobie dwie znakomite solówki, na syntezatorach i gitarze. Irresistable Force, który wynosi słuchacza prawie do granic kosmosu, kończy się niespodziewanie "Banging and banging and banging and banging and banging together" Farrella i spadamy razem. Dostajemy się w objęcia dość mrocznego I'll Hit You Back, w którym instrumenty dopełniają aury tajemniczości jaką tworzy tekst Farrella. Szósty na płycie Twisted Tales z niesamowitymi, wywołującymi dreszcze, harmoniami głosu i gitary w refrenie spokojnie może być kolejnym singlem promujacym The Great Escape Artist. Jane’s podpuszczają Nas delikatnym początkiem Ultimate Reason, zaraz rozpoczyna się jednak rockowa kanonada, która nie pozwala nam przerwać rytmicznego machania głową. Na koniec dostajemy jeszcze kilka rozpryskujących się jak szkło akordów gitary. W zegarowym rytmie wprowadzają na panowie we Splash A Little Water On It. Utwór będacy potwierdzeniem geniuszu Perryego Farrella i ekipy, najwazniejszy punkt tego albumu. W tym kawałku muzyki jest wszystko i niczego nie ma zbyt wiele. Genialny riff, piękna melodia doskonale wpasowana sekcja rytmiczna, przestrzenie klawiszowe i potęgujący nastrój tajemniczości tekst Farella. Splash A Little Water On It hipnotyzuje od pierwszych dźwięków do samego końca. Utwór ten rozwija się, narasta, powoli, z konsekwencją, a ostatnią jego minutę możnaby „zapętlić” tak żeby nigdy nie przestac go słuchać. Dla mnie Splash A Little Water On It jest już w kanonie utworów rockowych wszechczasów. Po powyższym uniesieniu Farrell ściąga nas na ziemię, wita Nas w zbolałym, godnym pożałowania, świecie złamanych ludzi – „Welcome to the aching world a woeful world of broken people”. W miarę rozkręcania się utworu Broken People muzyka wydaje się napełniać pozytywnymi emocjami, jednak takst nadal opowiada o ciemnych stronach życia. Words Right Out of My Mouth rozpoczyna się wizytą u psychologa osobnika, któremu wszystko "odbiera jego słowa", teskt można zcharakteryzować naszym: „z ust mi to wyjąłeś”, a opowiada o tym, że wszyscy posługujemy się podobnymi wyrażeniemi, podobną ekspresją. Utwór zamyka płytę i jest prawdziwą koncertową grałką z kąśliwymi gitarami.
The Greate Escape Artist to najlepszy album Jane's Addiction od czasów wydawnictw Nothing's Shocking i Ritual de lo Habitual. Płyta brzmi rewelacyjnie i przyciąga jakiąś aurą tajemniczości, którą chce się ciągle próbować odkryć mimo iż Curiosity Kills czyli ciekawość zabija, to chce się do jej słuchania wracać raz po raz.

"Irresistable Force (Met the Immovable Object)"- Official video


"Underground" from The Late Show with David Letterman.

niedziela, 4 grudnia 2011

OPETH - Heritage


















Album Heritage otwieraja dźwięki fortepianu, z delikatnymi wtrąceniami basu, jak z albumu z muzyką klasyczną. Łagodny fortepianowy utwór tytułowy prowadzi nas do dynamicznego i polamanego rytmicznie The Devil's Orchard, w którym dostajemy cały koloryt Opeth. Znakomite gitary, piękne, nastrojowe tła tworzone przez instrumenty klawiszowe, zaś perkusja z basem dynamicznie sterują intensywnością całości. W Devil’s Orchard jest coś z ducha King Crimson, Uriah Heep i Wishbone Ash. Po nim otrzymujemy przecudny rozbudowany I Feel the Dark. Otwiera go gitara akustyczna i śpiew Mikaela Åkerfeldta. Potem dołączają budujące niesamowitą atmosferę klawisze i transowa sekcja rytmiczna. Utwór ten jest jak książka składająca się z wielu rozdziałów. W czwartej minucie, po krótkiej pauzie, dostajemy solidnego „symfonicznego kopa”, motyw z pierwszej części zostaje mocno zaakcentowany przez wszystkie instrumenty. – po chwili muzycy wracają do delikatniejszego grania, a utwór spina jak klamrą gitara akustyczna. Kolej na utwór Slither - czadowy kawałek ze współbrzmieniem gitar i klawiszy rodem z Deep Purple. Nastepujące po nim Nepenthe rozpoczynają dźwieki gitary kojażące się z pluskiem wody, fali. Z tej błogości wyrywają nas organy narzucające połamany jazzujący temat, za którym w szalonym biegu podąża cały zespół by po chwili ponownie wrócić do spokojnego frazowania dźwięków. Haxprocess uspokaja nastrój wokalno-klawiszowym dialogiem oraz nawiązującym do lat sześćdziesiątych brzmieniem. W podobnym klimacie utrzymane jest Famine. The Lines In My Head z mocno zaznaczoną Crimsonowską linią basu i przestrzenny Folklore czarują słuchacza do samego końca. Koniec albumu stanowi instrumentalny Marrow of the Earth. Utwór z prostą, ale piekną melodią wzmagającą się do samego końca.
W czasie słuchania każdego z utworów zwraca uwagę genialna praca perkusji, za którą zasiada w Opeth od 2006 roku Martin "Axe" Axenrot, jest to jego drugi studyjny album nagrany z Åkerfeldtem i kolegami. Jego poprzednik Martin Lopez był moim zdaniem doskonały, ale Axe jest jeszcze lepszy wnosi wiele finezji do muzyki zespołu. Płyta ta jest potwierdzeniem talentu i technicznych umiejętności całego zespołu. Opeth zaś pierwszy raz nagrał album, na którym calkowicie porzucił elementy charakterystyczne dla death metalu. Lider kapeli, Mikael Åkerfeldt, od dawna nosił się z zamiaram nagrania takiego materialu i można nawet stwierdzić, że przygotowywal na to fanów zespołu. Z płyty na płytę pijawiało się coraz więcej elementów rocka progresywnego. Były utwory z wokalnym growlingiem, ale przeplatały się z takimi w których Mikael śpiewał cały czas bez tego charakterystycznego dla pierwszych płyt grupy brudu. Linie instrumentów też ewoluowały w kierunku bardziej przejżystego brzmienia. Wszystko zaś zabrzmiało tak jak w najlepszych latach rocka progresywnego, a jednoczesnie nowocześnie dzięki przyjacielowi Mikaela Åkerfeldta Stevenowi Wilsonowi, który płytę zmiksował. Steven Wilson produkował wczesniejsze albumy Opeth: Blackwater Park, Deliverance i Damnation. Wilson mniej więcej w czasie pracy nad Heritage dokonywał remiksów płyt King Crimson do reedycji ich płyt i nie da się ukryć, że przeniósł trochę ducha Szkarłatnego Króla na Album Heritage Opeth, a że Heritage oznacza dziedzictwo to wszystkie nawiązania i skojarzenia są jak najbardziej na miejscu. Najnowsza płyta zespołu jest wytworem geniuszu muzyków, a Opeth wyrósł w moim odczuciu na największą, najlepszą na świecie kapelę prog-metalową. Heritage zajmie z pewnością miejsce wśród najlepszych płyt roku 2011. Moim zdaniem opus magnym Opeth był wydany w 2005 roku Ghost Reveries.

Rocznica śmierci Mirosława Olszówki i IV edycja Inne Brzmienia Art'n'Music Festival














30 listopada minął rok od śmierci Mirosława Olszówki, aktora, mima, reżysera, managera zespołów Voo Voo i Osjan, twórcy Teatru Scena Ruchu, ale dla mnie przede wszystkim twórcy odbywającego się od czterech lat w Lublinie festiwalu Inne Brzmienia – w tym roku pierwszy raz bez niego. 3 grudnia w Radiowej Trójce, w sudiu im. Agnieszki Osieckiej artyści skupieni wokół ostatniego projektu muzycznego, jaki Mirek Olszówka powołał do życia, Harmonia oddali mu hołd. Całość oparta była na pomyśle Mirka na połączenie stylistyk muzyki współczesnej: od ballady, rocka, reggae po brzmienia ukraińskie i żydowskie. Był to bardzo piękny, ciepły i przepełniony pozytywnym przesłaniem koncert.
Czwartą edycję INNE BRZMIENIA ART'N'MUSIC FESTIVAL w Lublinie organizacyjnie po śmierci Mirka Olszówki dopiął Janek Taraszkiewicz, producent wykonawczy festiwalu. Chwała mu za to, będąc na dwóch głównych koncertach tej edycji Innych Brzmień, widziałem, że dosłownie wszędzie go było pełno. Z telefonem „przy uchu” czuwał od początku, aż do wyjścia ostatnich gości po każdym koncercie, każdego dnia.






























11 lipca miałem szczęście dostać się na koncert Johna Portera w Teatrze Andersena. Teatr Andersena prowadzi od jakiegoś czasu Scene muzyczną. Na występ John Porter Band przybyło dwa razy więcej ludzi niż mogła pomieścić sala, ale wszyscy weszli do środka. Zespół na scenie był na wyciągnięcie ręki. Mimo otwartych wszystkich drzwi ewakuacyjnych szybko zrobiło się bardzo gorąco. Nawet John poczuł się jak w małym londyńskim klubie, a jego show podniósł temperaturę jeszcze bardziej. John Porter wykonał repertuar ze swojej ostatniej płyty Back In Town oraz kilka swoich starszych kompozycji m. in. mój ulubiony „Ain't Got My Music”. Koncert trwał ponad 100 minut. Za całego zespołu lał się pot, ale widac było że są szczęśliwi, a John byłt wręcz zaskoczony tak dobrym przyjęciem, ale co tu dużo mówić ma energię rock’n’rollowego zwierzaka i jest bardzo bezpośrednim człowiekiem.
12 lipca poszedłem na specjalny koncert w Bazylice oo. Dominikanów w Lublinie zamykający tę edycję festiwalu. Voo Voo Akustycznie, koncert z towarzyszeniem lubelskiego kwartetu smyczkowego Ladies String Quartet. Impreza była na zaproszenia, ale wziałem udział w konkursie zorganizowanym przez organizatorów festiwalu na profilu Innych Brzmien na Facebooku i udało się. Koncert dedykowany był zmarłemu Mirkowi Olszówce. Miejsce i okazja występu sugerowały, że będzie patetycznie i smutno, ale przecież Kiton nie tego sobie by życzył. Było więc kilka utworów refleksyjnych, ale przeważało granie z jakiego znane jest Voo Voo, rockowo z zakręconymi saksofonowymi solówkami Mateusza Pospieszalskiego i jego plemiennymi wokalizami, które udzielały się również publiczności. Było wiele emocji i wzruszeń.. Ludzie po wychodząc zakończeniu podchodzili do Janka Taraszkiewicze żeby osobiście uścisnąc mu dłoń i podziękować za tak magiczny wieczór, a on zaprosił wszystkich na Plac po Farze na światełko do nieba dla Mirka czyli puszczanie papierowych lampionów. Widok dziesiątek szybujących nad Starym Miastem świateł dopelnił magii wieczoru i zakończył czwartą edycję Innych Brzmień. Mirek Kiton Olszówka pewnie uśmiechał się gdzieś tam w niebie.




















































Poniżej trzy filmy z zasobów użytkowników Youtube:
AndersenPromo, debosco film i LublinGW.





niedziela, 2 października 2011

Franka De Mille - Lublin 10.09.2011 r.









10 września 2011 roku w ramach Europejskiego Festiwalu Smaku odbył się koncert Franki De Mille. Było to doniosłe wydarzenie bo był to pierwszy koncert tej brytyjskiej artystki w Polsce. To, że Franka De Mille znalazła się w Lublinie było zasługą Pana Waldemara Sulisza, pomysłodawcy i dyrektora Europejskiego Festiwalu Smaku w Lublinie, który zaprosił wokalistkę do naszego miasta. Koncert Franki De Mille rozpoczął się po godzinie 20 na Placu Po Farze. Na scenie pojawiła się skromna, uśmiechnięta kobieta w otoczeniu muzyków i po chwili zabrzmiało I pray for you, zupełnie nowy utwór (premiera koncertowa), który Franka zadedykowała swojemu „polskiemu bratu”, który w Polsce od dwóch lat pomaga jej we wszystkim, między innymi tłumaczy teksty. Kolejnym utworem był Birds, przejmująca, pięknie rozwijająca się muzycznie ballada dedykowana przez artystkę jej zmarłemu ojcu. Po nim zabrzmiały Fallen i Bridge the Roads, tytułowy utwór z płyty Franki De Mille, z pięknym refrenem i dynamiczną gitarą akustyczną. Utwór ten spowodował żywiołową reakcję publiczności. Po nim przyszedł czas na So Long, mój ulubiony, chyba najbardziej nastrojowy i wywołujący przyjemny dreszcz na plecach, a opowiadający o trudnej drodze pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Franka w jego interpretacji i ruchu scenicznym bardzo przypominała mi Kate Bush, którą jak wiem sama również ceni. W dalszej części koncertu artystka postanowiła utrzymać nastrój i zaprezentowała nam Oh my, cudowną balladę z towarzyszeniem fortepianu i sekcji smyczkowej. Przy pogodnym You'll Never Know, a później przy utworze Solo, publiczność zgromadzona pod sceną była już zupełnie oddana France, odpowiadając na jej gesty i odwzajemniając posyłane ze sceny uśmiechy – zaistniała niewidzialna, ale wyczuwalna więź. Franka podczas koncertu w Lublinie zaprezentowała, oprócz otwierającego koncert I pray for You, jeszcze trzy nowe utwory: Farewell it will be, Where the Black Crows go i Let us talk, które znajdą się na przygotowywanej na przyszły rok, zupełnie nowej płycie. Wcześniej jednak zabrzmiał przecudnej urody Gare Du Nord w części śpiewany w języku francuskim, a opowiadający o siostrach rozdzielonych przez koleje losu. Utwór ten Franka napisała dla swojej siostry. Cała płyta Franki De Mille jest bardzo osobista, piosenki opowiadają o tym czego artystka sama doświadczyła, o trudnej młodości i o sprawach ostatecznych, ale i o nadziei. Koncert formalnie zakończyła piosenka Come On (utwór otwierający płytę Bridge the Roads) i chyba najbardziej, jeśli mogę użyć tego słowa przebojowa pozycja na płycie, promująca wydawnictwo w mediach. Na koniec Franka zaproponowała Nam piosenkę meksykańską La Martiniana będącą również jej ukłonem w stronę zmarłego ojca, który bardzo lubił muzykę z tego kręgu kulturowego. Podczas całego występu czuło się, że artystka daje całe swoje serce. Słuchacze dali się oczarować smutnym, ale wykonanym z dużym ładunkiem emocji piosenkom. Owacjom nie było końca, Franka przedstawiła jeszcze towarzyszących jej muzyków, a na scenie pojawił się dyrektor lubelskiego festiwalu z kwiatami dla artystki. Po koncercie były autografy i pamiątkowe zdjęcia, a w powietrzu nadal pozostawała magia niedawno zakończonego koncertu. Repertuar przedstawiony przez Franke De Mille to utwory ambitne, ocierające się o piosenkę poetycką, ale o korzeniach bliskich takim artystom jak Patti Smith, Kate Bush czy Tori Amos. W warstwie muzycznej przeważa gitara akustyczna i sekcja smyczkowa (wiolonczela i skrzypce). Sama wokalistka określa swoją muzykę jako „acoustic-baroque-folk”. Jednak najlepiej posłuchać wieczorową porą płyty Franki lub wybrać się na jej koncert, bo z pewnością do Nas wróci, ma już w Polsce spore grono fanów.

Franka band members:

Kevin Armstrong - lead guitar (muzyk Iggy Pop-a, Morrissey-a, David Bowie, Sinead O’Connor and many more)

Rupert Gillett - piano/guitar

Antonia Pagulatos - violin

Leonie Adams - cello

Matt Dean - drums

Sandy Beales - bass









Przed koncertem Franki udało mi się umówić na spotkanie z Wojciechem Ossowskim z Polskiego Radia, z Trójki, w której prowadzi on niesamowitą nocną audycję Ossobliwości Muzyczne - pełną muzyki folkowej, folk-metalowej, niesamowitych opowiesci oraz książek z "dreszczykiem". Spędziliśmy razem ponad godzinę siedząc w Pubie u Szewca i rozmawiając o radiu i muzyce. Po koncercie spędziliśmy wspólnie z artystami jeszcze kilka dodatkowych godzin. Wojciech Osoowski jest osobą bardzo otwartą, ma niesamowity umysł - często zaskakuje barwnymi skojarzeniami oraz wiedzą muzyczną (z wykształcenia jest muzykologiem). W domu zrobiłem z tego sporo notatek aby z upływem czasu nie utracić nic z opowieści Pana Wojtka m.in. o jego radiowych początkach. Może kiedyś jak to uporządkuję i jeśli Wojciech Ossowski się zgodzi umieszczę fragmenty na blogu.



















Wojciech Ossowski i Paweł Yaho

Orange Warsaw Festival 2011








17 czerwca wybrałem się z córką na Orange Warsaw Festiwal 2011. Ja pojechałem na festiwal dla Skunks Anansie, a moje dziecko dla My Chemicale Romance. Na nowy stadion Legii dotarliśmy odpowiednio wcześnie mimo, iż mieliśmy wykupione bilety z miejscówkami na trybunie vis-a-vis sceny. Przy wejściu na stadion zostaliśmy zaobrączkowani, zabrano nam nasze małe plastikowe buteleczki z wodą i już mogliśmy wdrapywać się po schodach na naprawdę robiący wrażenie obiekt. Pierwszy dzień festiwalu rozpoczął się od występów zespołu finalisty Finalisty WOW! Music Awards, pamiętam, że był to zespół Pauliny Przybysz (z grupy Sistars) oraz gwiazdki programu Idol Michała Szpaka, doskonale sprawdzającego się w coverach rockowych.

Przed godziną 21-ej na scenie pojawił się My Chemical Romance wzbudzając szał wśród licznie zgromadzonej głównie dziewczęcej publiczności. Był to pierwszy występ kapeli w Polsce i z pewnością sam zespół nie mógł być rozczarowany. Fani przygotowali trzy specjalne akcje na koncert MCR. Były uniesione kartki z napisami NA NA przy utworze Na Na, biało-czerwone maski przy Sing oraz różnokolorowe latarki przy Planetarny (GO!). Koncert My Chemical Romance był swoistym greatest hits kapeli, festiwalowy set był krótki. Zespół stanął na wysokości zadania. Gorzej natomiast było z nagłośnieniem ich występu, raz więcej było dźwięków wysokich innym razem znowu więcej było niskich – mimo to entuzjazm najmłodszej części publiczności nie malał ani na chwilę.

Po krótkiej przerwie, w trakcie której znacznie przybyło fanów muzyki na płycie i trybunach stadionu, około godz. 22-giej sceną rzadziło już Skunk Anansie i najlepsza na świecie frontmanka - Skin. Zespół od razu zmiażdżył słuchaczy pierwszym utworem Yes It’s Fucking Political. Potem były między innymi I Can Dream, My Ugly Boy, Charlie Big Potarto, Because of You, Hedonism (Just Because You Feel Good) odśpiewany razem z fanami i Weak podczas którego Skin zeszła do publiczności i rozpoczęła niesamowitą wędrówkę po rękach fanów (ciągle śpiewając) by na koniec utworu upaść do tyłu w ramiona ochrony. To była druga wizyta Skunks Anansie w Polsce, w ubiegłym roku zespół wystąpił na Open’erze. Widać było, że fantastycznie gra im się u Nas. Skin na scenie cały czas była w ruchu, cały czas otwarta na reakcję publiczności, a ludzie reagowali na jej gesty, śpiewali z nią refreny piosenek. Był to dla mnie najważniejszy i najlepszy występ czwartej edycji Orange Warsaw Festiwal 2011. Po zdecydowanie rockowej lwiej części tego dnia festiwalu przed północą na scenę wyszedł Moby i zaczęła się impreza wręcz taneczna. Moby zaczął od In My Hart, potem były jeszcze Why Does My Heart Feel So Bad?, geanialne Lift Me Up, Porcelain i Natural Blues. Niestety potem, moim zdaniem, Moby z zespołem zepsuli atmosferę swojego występu zaczynając grać bardzo mocno tranceowo, ilość bitów na sekundę była tak duża, że część publiczności, może tej bardzie rockowej, zaczęła wychodzić. Dzięki takiemu biegowi spraw zdążaliśmy na parking bez przepychania się przez tłum ludzi, a i odjazd samochodem spod stadionu nie sprawił większego problemu.

Wracając jeszcze do samych koncertów na szczególną uwagę zasługiwała oprawa świetlna zarówno sceny jak i całego stadionu Legii. Lasery, które stworzyły w pewnym momencie falujący świetlny dach zapierały dech w piersiach. Dodatkową atrakcją tego czerwcowego, koncertowego, bardzo gorącego dnia w Warszawie było spotkanie z dj-em stacji Antyradio, wokalistą kultowej formacji reggae Basstion z przełomu lat 80-tych i 90-tych, Przemysławem Jah Jah Frankowskim, który zaprosił Nas kilka dni wcześniej do odwiedzenia Antyradia na ulicy Żurawiej przed koncertem. Było więc krótkie zwiedzanie oraz obserwacja Jah Jah Frankowskiego przy pracy. Na koniec moja córka zrobiła Nam zdjęcie na tle studia im. Janusza Kosy Konińskiego. Dzień był intensywnie rock n roll-owy.

































sobota, 3 września 2011

LUXTORPEDA - energia i przesłanie









Czas: 02 września 2011 roku godz. 20.00, miejsce: Lublin, Ogród Saski, Muszla Koncertowa. Na scenie Luxtorpeda, a przed nimi ponad półtora tysiąca fanów. Już na początku występu Litza rzucił to ludzi: „Dobrze, że prawie Was nie widzimy, bo palma by nam odbiła.” Koncert zespół rozpoczął od Intra, utworu instrumentalnego, otwierającego również płytę, a potem było już czyste szaleństwo i ostra gitarowa jazda do końca. Zespół zagrał całą wydaną w maju tego roku płytę pt. Luxtorpeda. Płytę, która zrobiła sporo zamieszania na polskim rynku muzycznym i szybko podbiła serca i umysły fanów rocka. Największy entuzjazm ludzi wzbudził oczywiście Autystyczny i Od zera, oba utwory zespół zagrał jeszcze raz na koniec koncertu w Saskim. Mi najbardziej w pamięć zapadły wykonania utworów 3000 świń i W ciemności. Duży szacunek dla Litzy i chłopaków, że mając właściwie 10 własnych utworów nie podpierają się na koncertach coverami lub odgrywaniem numerów zespołów, w których grali lub nadal grają równolegle z Luxtorpedą. Grają swoje. Na przyszły rok obiecują nową płytę, wtedy będą mogli spokojnie wypełnić około dwugodzinny set. Oczywiście nie obyło się bez kilku cytatów muzycznych. Robert „Litza” Friedrich namówiony przez ludzi spod sceny zagrał i zaśpiewał refren Poplin Twist z repertuaru Acid Drinkers, którego był jednym z filarów w latach 90-tych. Był też popis wokalno-muzyczny, basisty Kmiety (Krzysztofa Kmiecika), który odśpiewał żartobliwy utwór w stylu „country and western” z towarzyszeniem Litzy na perkusji i reszty zespołu wykonującej w tle „ambitny” układ choreograficzny, ale i bez tego widać było, że każdy z Panów ma do siebie dystans i wszyscy obdarzeni są dużym poczuciem humoru. Dzięki temu, że Litza dokooptował do składu Luxtorpedy Hansa z Pięć Dwa Dębiec zainteresowałem się wcześniejszą działalnością hip-hop-ową Przemysława Frencla. Hans świetnie odnalazł się w zespole, doskonale uzupełniają się z Litzą na scenie. To co mnie najbardziej uderzyło przy okazji tego lubelskiego koncertu zespołu to ich ustawienie na scenie (nie zwróciłem nigdy wcześniej na to uwagi). Muzycy ustawieni są w jednej linii tuż przed publicznością. Pierwszy z lewej zainstalowany był ze swoim zestawem perkusyjnym Krzyżyk (Tomek Krzyżniak), dalej Kmieta, Hans (Przemysław Frencel), Litza i Drężmak (Robert Drężek) - zespół, wszyscy są równie ważni. Luxtorpeda to oprócz ciekawego mocnego rockowego brzmienia również teksty piętnujące to co złe w codzienności, czy też pęd do nikąd naszej cywilizacji. Teksty Litzy i Hansa niosą w sobie również przesłanie, że jeszcze jest czas żeby zacząć żyć w zgodzie ze sobą oraz dla innych. Cała masa ludzi dostała ogromną dawkę pozytywnej energii od zespołu.

Po koncercie Litza wyszedł to fanów, którzy cierpliwie czekali na niego pod sceną. Ludzie w różnym, bardzo różnym wieku, otrzymywali autografy na płytach i plakatach z logo zespołu. Robert chętnie rozmawiał o koncercie, jesiennej trasie Luxtorpedy oraz o rodzinie. Mi również udało się zamienić kilka słów z Litzą, którego obserwuję od czasu pojawienia się Acid Drinkers. Okazało się, że urodziliśmy się tego samego dnia i miesiąca, tylko Robert trzy lata wcześniej. Było miło, chciałoby się więcej. Czekam więc na nowy materiał Luxtorpedy i przyszłoroczne koncerty.






























wtorek, 16 sierpnia 2011

OCEAN - Wojna świń











Spróbowałem, a trzeba Wam wiedzieć, że ciężko mi zasiąść do słuchania czegoś co miało jeszcze przed premierą szumne zapowiedzi, a teraz ma w większości bardzo pochlebne recenzje. Piąta płyta grupy OCEAN pt.: „Wojna Świń” miała swoją premierę w czerwcu tego roku i napisałbym o niej wcześniej, ale nie chciałem być niesprawiedliwy wobec chłopaków, wolałem posłuchać jej wielokrotnie, a potem jeszcze raz. Pierwszy wielki plus tej płyty to jest to, że nagrana została na „setkę”. Drugi to miks wykonany przez Vance Powell-a, który odcisnął swój znak jakości na produkcjach związanych z osobą Jacka White'a, płytach The White Stripes, The Raconteurs, The Dead Weather oraz zespołu Kings Of Leon. Na płycie dzieje się bardzo wiele w warstwie brzmieniowej, jest bardzo wieloplanowa, nie da się wszystkiego wyłapać po jednym, ba po kilku przesłuchaniach. „Wojna Świń” to również męska decyzja zespołu o zmianie stylistyki, w jakiej do tej pory się poruszali. Zespół zaczął po prostu ostre gitarowe łojenie bez oglądania się na masowego odbiorcę i dało to znakomity rezultat. Dla mnie najnowsze wydawnictwo Oceanu zaczyna się singlowym hitem W piekle nie będę sam (szósty na płycie), mocny numer z ciekawym riffem i napędzającą całość grą bębnów z otwartym hi hat-em. Po nim następuje numer siedem na płycie Nie nakarmisz mnie, muzycznie trochę w klimacie lat 90-tych i grunge (to powinien być drugi syngiel promujący to wydawnictwo). Po nim dostajemy chwilę wytchnienia w pomysłowym kawałku Skład niewygodnych spraw, a potem doskonały, czadowy Oktanowy Książę. Dziesiąty utwór to Którędy do ciebie iść, klimatyczny numer, ballada, ale nic w niej ckliwego, za to masa ciekawych harmonii. Przedostatnia jest Flota duchów. Utwór ten wywołuje to czego oczekuję od muzyki rockowej, wywołuje ciary na plecach. Płytę zamyka Skończyłem się psychodeliczny w zwrotkach, z agresją zagrany w refrenach. Cytując fragment tekstu z ostatniego utworu „skończyłem się, błagaj o więcej”. Błagam o więcej takiego grania w wykonaniu Macieja Wasio i kolegów. Płyty trzeba posłuchać w całości. Panowie pokazali pazury i chwała im.

PS. Utwory od pierwszego, Wojna świń do piątego Gniję, jeszcze sobie „oswajam” i nadal słucham tego albumu.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Foo Fighters - Wasting Light











Nowy album Foo Fighters jest znakomity i polecam go wszystkim. Wasting Light rozpoczyna się od wystrzałowego Bridge Burning, a dalej jest już tylko lepiej. Rope to po prostu kop między oczy. Spokojne zwrotki oparte o ciekawy układ rytmiczny gitar i perkusji, bardzo dynamiczny połamany riff. W Rope w sposób doskonały współgrają ze sobą wspaniale, gęsto, nagrane gitary i linie wokalne. Ten kawałek zespół wybrał na singiel i od razu przykuł on moją uwagę. Zanim pojawiła się w sieci do odsłuchania cała płyta miałem Rope zapętlone w odtwarzaczu i słuchałem go w kółko. Trzeci w kolejności numer to Dear Rosemary ze świetnym tekstem i linią melodyczną, nawiązuje sposobem rytmiki gitar do poprockowej konwencji lat 80-tych, ale zagrany jest z wielkim smakiem. White Limo to zupełna zmiana stylistyki, ostra jazda do przodu z wykrzyczanym tekstem. White Limo był pierwszym przeciekiem jaki Foo Fighters opublikowali w sieci jako zapowiedź nowej płyty. Numer ten nadaje się doskonale na rockowe balangi i do ostrego headbangingu. Arlandria mimo iż zaczyna się od standardowego "drapania strun pazurkiem" ma jak i w przypadku poprzednich numerów perfekcyjną kompozycję, doskonałe wyważenie między gitarami, które słychać bardzo selektywnie. W niczym nie ustepują These Days i Back & Forth, typowy foofighterski szlagier doskonały na koncerty. Ósmy na płycie Matter Of Time od razu przykuwa uwagę charakterystycznym motywem gitarowym, który panowie ostrożnie dozują słuchaczowi przez większość utworu dopiero w koncówce pozwalając mu zaistnieć z większą siłą. Miss The Misery budzi skojarzenia z utworami epoki grunge. Wykorzystuje charakterystyczny motyw gitarowy, „plamy” gitar w zwrotkach i harmonie wokalne przypominające te jakie znamy z płyt Alice In Chains. Przedostatni to I Should Have Klown, ballada, która zyskuje na sile i rozrasta się coraz bardziej w warstwie dźwiękowej zbliżając się równocześnie do nieuchronnego końca. Płytę Wasting Light zamyka utwór Walk. Typowa dla Foo Fighters gitarowa jazda z charakterystyczną dla Davea Grohla złością w wyśpiewywanym refrenie. Płyta się kończy, a my znów możemy, co ja mówię, chcemy słuchać zaraz otwierającego ją Bridge Burning. Ta płyta się nie nudzi po pierwszym przesłuchaniu. Po pierwszym przesłuchaniu od razu zyskuje, a po każdy kolejnym odkrywa się na niej nowe dźwięki, nowe muzyczne smaczki. Wspaniałe niczym wyjęte z Beatlesów harmonie wokalne oraz kompozycje, których Grohlowi pozazdrości każdy rockowy wykonawca. Jest to z pewnością najostrzejsze dzieło Foo Fighters, ale nie stało się to ze stratą dla melodii. Dodatkowy atut w przypadku tej płyty to producent Butch Vig, który wyprodukowal onegdaj album Nevermind Nirvany. Niebywały talent ten Grohl, pałker Nirvany, który zebrał świetną ekipę pod szyldem Foo Fighters i nagrali moim zdaniem najlepszy album w historii istnienia tego zespołu. Płyta ma swoją oficjalną premierę 12 kwietnia.

Oficjalna strona Foo Fighters.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Trójka - Polskie Radio Program III





1 kwietnia Trójka, Program Trzeci Polskiego Radia, obchodziła, jak co roku w tym dniu, swoje urodziny. W tym roku były to 49 urodziny mojej ukochanej stacji radiowej.

W pierwszych latach działalności, w latach 60-tych, Program Trzeci Polskiego Radia emitował zaledwie dwie godziny audycji na dobę. Teraz wydaje się to niebywałe, ba wręcz nie starcza doby, tyle jest ciekawych audycji w ciągu całego dnia, a przede wszystkim masa dobrej muzyki.

Moja przygoda z Trójką rozpoczęła się od słuchania, a potem nagrywania piosenek z Listy Przebojów Programu Trzeciego prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego w soboty w godz. 20.00–22.00. Listy Przebojów regularnie zacząłem słuchać (wpadając wręcz w uzależnienie) w kwietniu roku 1986. Do dziś pamiętam notowanie 210/211 z 5 kwietnia 1986 roku, w którym znalazły się takie hity jak „We Built This City” grupy Starship, „The Power of Love” Jennifer Rush, “West End Girls” Pet Shop Boys, “Mówię Ci, że” Tilt-u, Rough Boy” ZZ Top czy debiutujący wtedy na liście Saxon z niesmiertelnym “Broken Heroes”. Miejsce pierwsze okupował wtedy oczywiście Dire Straits z „Brothers in Arms”. Żeby oddać głos na swoich ulubionych 10 numerów trzeba było pójść na pocztę i wysłać kartkę ze swoimi typami. Teraz wystarczy odkliknąć swoich faworytów na stronie LP3 i już. Marek Niedźwiecki (współprowadzący obecnie listę z Piotrem Baronem) stwierdził w ostatnich dniach, że głosowanie internetowe bije obecnie rekordy pod względem ilości oddawanych głosów. W roku 1988 wsiąkłem wręcz w celebrowanie programu Mini-Max Piotra Kaczkowskiego. Program obfitował w klasykę rocka oraz nowości, które zawsze słuchane były przez prowadzącego wraz ze słuchaczami po raz pierwszy i na bieżąco komentowane i opisywane przez pana Piotra. Legendarne jest już rozpakowywanie na antenie przez Piotra Kaczkowskiego płyt CD z szeleszczącej folii. Program Mini-Max ukształtował gust muzyczny wielu tysięcy młodych ludzi. W tym roku Pan Piotr Kaczkowski skończył 65 lat i mimo przebytej ostatnio ciężkiej choroby ciągle jest w świetnej formie. Od kwietnia roku 2009 w przygotowywaniu i prowadzeniu audycji pomaga mu Leszek Adamczyk. W latach siedemdziesiątych do Trójki trafiły tak znakomite osobistości jak Grzegorz Wasowski, Jan Chojnacki, Janusz „Kosa” Kosiński, Wojciech Mann. Grzegorz Wasowski współtworzył w Trójce doskonały program Nie tylko dla orłów oraz współpracował od 2006 roku z Wojciecham Mannem przy programie Tanie Granie. Wasowski odszedł ze stacji w dowód solidarności z odwołanym w roku 2009 dyrektorem Krzysztofem Skowrońskim i do tej pory nie daje się namówić, swojemu przyjacielowi Wojciechowi Mannowi, do powrotu. Jan Chojnacki, twórca i prowadzący audycję „Bielszy odcien bluesa” w latach osiemdziesiątych prowadził w telewizji z Wojciechem Mannem poświęcony muzyce rockowej „Non Stop Kolor”. Kolejnego wielkiego człowieka muzycznego radia nie ma już wśród Nas, Janusz „Kosa” Kosiński zmarł w 2008 roku. W Trójce w latach 1970-2008 prowadził autorski program Odkurzone przeboje. W ostatnich latach życia związał się również z Antyradiem, w którym prowadził między innymi Antykwariat i AntyGalerię. Bardzo aktywną osobowością był i jest Pan Wojciech Mann. Dziennikarz muzyczny od lat 60-tych związany z Rozgłośnią Harcerską, a potem z Trójką. Współtworzył, prowadził i prowadzi w Trójce m.in. Zapraszamy do Trójki, Radiomann, Manniak po ciemku, niedzielne Tanie granie (na śniadanie) przemianowane po odejściu Grzegorza Wasowskiego na „Piosenki bez granic”. W piątkowe ranki Wojciech Mann doskonale wprowadza słuchaczy w weekendowy nastrój programem Zapraszamy do Trójki – ranek. W Piosenkach bez granic wydatnie wspiera go zasługujący na szczególną uwagę Pan Antoni Piekut. Pan Piekut to duch niespokojny, radiowiec, perkusista, maniak samochodowy, mówiący o wszystkim „prosto z mostu”, a wybierana przez niego do programów muzyka często zaskakuje współprowadzącego, Pana Wojtka. Z Trójkowych radiowców zawładnęła moją duszą jeszcze czwórka. Jedna kobieta, Aleksandra Kaczkowska (tak, córka Pana Piotra Kaczkowskiego), prowadząca nocą z soboty na niedzielę program Ciemna strona mocy. Wypełnia go muzyka Trip-hop, Ambitne, Tempo/Dub i Elektronika. Drugi to Pan Wojciech Ossowski wielki zwolennik metalu i cięższego grania w Trójce. Swoją audycją czaruje słuchaczy co dwa tygodnie nocą ze środy na czwartek. Osobliwości muzyczne to w założeniu program z muzyką folkową z całego świata, często jednak bądącą osnową dla mocnego rockowego grania. Pan Ossowski już od kilku lat postuluje powołanie do życia na antenie Programu Trzeciego Polskiego Radia Heavy Metalowej Listy Przebojów (ja jestem za). No i jeszcze dwóch Panów Waglewskich, ojciec i syn. Pan Wojciech Waglewski i Fisz (Bartosz Waglewski) prowadzą we wtorkowe wieczory Magiel Wagli, audycję wymykającą się wszelkim kategoriom. Serwują i muzykę trudną, wymagającą od słuchacza skupienia jak i utwory do tańca z całego świata. Jeden program może być cały poświęcony muzyce refleksyjnej, a drugi hip-hopowi. Bywa też tak, że Panowie prowadząc audycję wspólnie „ostro” mieszają style i gatunki i to też jest piękne. Wszystkich wyżej wymienionych łączy jedno - ogromna wiedza muzyczna.

Od audycji muzycznych Trójka kipi i nie sposób wszystkiego omówić, zaprezentować. Program Trzeci wyznacza standardy nie tylko w dziedzinie muzycznego radia, ale również reportażu radiowego, programów sportowych, jak choćby niedzielna Trzecia strona medalu, oraz rozrywki. Opierając się na danych z marca 2011 roku Trójka bije kolejne rekordy słuchalności, wygrywa ze stacjami pełniącymi funkcję tzw. radia „towarzyszącego”, które ma tylko „brzęczeć” w tle. Program Trzeci Polskiego Radia jest jedyny i nie powtarzalny. Ma stale rosnące grono słuchaczy i to nie tylko czterdziestolatków jak mówią różni złośliwcy. Trójka ma fanów, którzy gotowi są dla niej na wielkie poświęcenie i nie znam innej stacji, która na lata wiązałaby ze sobą słuchacza tak jak Program Trzeci.

niedziela, 27 marca 2011

Blackfield - Welcome To My DNA











21 marca ukazała się długo oczekiwana przeze mnie płyta „Welcome To My DNA”, zespołu Blackfield. Panowie Steven Wilson i Aviv Geffen nie zawiedli. Nowy album Blackfield otwiera stonowany Glass House z pięknym motywem gitarowym i partiami wokalnymi przywodzącymi na myśl dokonania The Moody Blues czy Genesis. Po nim dostajemy, chyba najbardziej kontrowersyjny w warstwie tekstowej, oparty na krótkiej grze słów wyrażających frustrację Go to Hell: „fuck you all fuck you, i don’t care anymore”. Trzeci utwór na płycie to Rising Of The Tide, piękna oparta na fortepianie kompozycja mocno tkwiąca korzeniami w latach 70-tych. Waving to już zupełnie co innego, żywy, nadający tempa albumowi utwór z wpadającym w ucho, prostym, refrenem, w drugiej części dzięki pracy sekcji rytmicznej dostaje jakby drugiego oddechu, zyskuje na dynamice. Co tu dużo mówić, po kilku pierwszych przesłuchaniach mój numer jeden na tej płycie. W niczym nie ustępuje Faraway z pięknie przeplatającymi się klawiszami i gitarą akustyczną oraz pięknym melodyjnym refrenem – szkoda, że taki krótki. Szósty numer to orkiestrowy (przewaga smyczków) Dissolving With The Night, który jak burza wzmaga się i nasila z każdą minuta. Po nim otrzymujemy ostry rockowy Bood z motywem przypominający irlandzkiego folk-rocka, aż krew w żyłach żywiej tętni. Tekst utworu stanowi jedna fraza: „Here comes the blond”. Z kolei On The Plane to kompozycja będąca miodem na serce fanów starego prog-rockowego grania zpod znaku Barclay James Harvest. Dziewiąty na albumie Oxygen pełen przestrzeni jak powietrze tlenu, daje słuchaczowi solidną dawkę energii. Kolejnym mocnym punktem albumu jest Zigota z kojącymi partiami instrumentów klawiszowych i zaskakującym końcowym fragmentem, w którym przechodzi w zdecydowanie rockowe, drapieżne dźwięki. Album zamyka utwór DNA, to już charakterystyczny blackfieldowy styl , opowieść o tym co determinuje nas, nasze życie i o tym na co nie mamy wpływu. Cała płyta brzmi niesamowicie. Blackfield, tak jak i na poprzednich płytach, nie odkrywają niczego nowego, za to garściami czerpią z najlepszych wzorców, najpiękniejszej muzyki końca lat 60-tych i lat 70-tych. To bardzo dobrze, bo dzięki temu wielu młodych fanów Blackfield sięgnie po dzieła ich mistrzów. Albumu „Welcome to My DNA” słucha się wspaniale, całość wręcz hipnotyzuje i odrywa na te nieco ponad 39 minut od rzeczywistości. Trzeba posłuchać całości, oddać się muzyce. W naszych szalonych czasach bywa to trudne. Obecnie wszystko od informacji po muzykę musi byś krótkie i szybko „złapać” odbiorcę, nie ważne, że tylko na chwilę. Kiedyś o wiele ważniejsze było zatrzymanie się, rozsmakowanie się w tym. To jednak chyba temat na inny tekst. Polecam powyższą płytę.

"Waving" - singiel promujący "Welcome To My DNA"

wtorek, 1 marca 2011

Blackfield






Dziś kilka słów o zespole Blackfield, a na początek o ich debiutanckim albumie z 2004 r. o tym samym tytule.

Blackfield” otwiera Open Mind z początku, delikatny, ale z bardzo dynamicznym mocnym motywem, również w refrenie. Po nim do naszych uszu i serca wpływa delikatnie, jak czysta woda, z którą kojarzą mi się pierwsze takty tego utworu tytułowy Blackfield. Utwór ten ma w sobie coś naturalnego, nie narzuca się słuchaczowi, ale mocno zapada w pamięć, to mój numer jeden na płycie – trzeba go posłuchać. Gdy cichnie Blackfield delikatnie rozpoczyna się Glow. Pierwsza jego część oparta na brzmieniach smyczków i delikatnych motywów klawiszowych wirujących między uszami, po których, na ostatnią minutę następuje przejmujące wejście sekcji rytmicznej i gitar. Z kolei Scars jest jak numer triphop-owy z samplowaną perkusją, zaraz jednak pojawiają się instrumenty klawiszowe brzmieniem przywodzące na myśl lata siedemdziesiąte. Kolejną kompozycją jest autorskie dzieło Stevena Wilsona Lullaby, fortepian i głos opowiadający o miłości sprawiającej wręcz fizyczny ból. O utraconej miłości opowiada szósty na płycie kawałek pt. Pain, autorska kompozycja Aviva Geffena. Geffen śpiewa w tak smutny sposób, że opowiadana historia opuszczonego przez dziewczynę chłopaka wydaje się być rzeczywista. „Podczas, gdy ja moknę na deszczu, pogrążony w bólu - ona jest daleko, czy spotkamy się kiedykolwiek ponownie jako przyjaciele po tak długim czasie?”- śpiewa w refrenie. Słucha się tego wspaniale i nie bez wzruszenia, a melodia refrenu zdaje się unosić słuchacza. Steven Wilson i Aviv Geffen stworzyli na albumie naprawdę doskonałe melodie. Summer za pomocą odwołania się do pór roku opowiada o strachu przed samotnością i utratą miłości. Utwór ubarwia piękne gitarowe solo Willsona na tle rozlewających się szeroko brzmień instrumentów klawiszowych. Ósmy utwór na płycie to Cloudy Now. „To zachmurzenie przychodzi teraz” i możne być tak, że jest to zachmurzenie dla naszego pokolenia, które ma tak wiele problemów ze sobą. Numer ten zaczyna się jak pochmurny dzień, leniwie i szaro (może z drobnym deszczem), ale na koniec następuje burza, burza niezgody na zastaną sytuację. Ze swym poprzednikiem na płycie mocno kontrastuje The Hole In Me będący wręcz walczykiem, wcale jednak nie wesołym. Płytę zamyka Hello, piękne muzyczne pożegnanie, utwór kończy się zbyt szybko, kończące go dźwięki mogłyby trwać, zapętlić się na jeszcze dobrych kilka minut i nie byłoby to ze strony zespołu nadużycie, a dałoby jeszcze większą radość uszom fanów. Na całej płycie jest wiele odniesień brzmieniowych do rocka z lat siedemdziesiątych. Wiele skojarzeń, dla mnie jakże miłych, z Barclay James Harvest (np.: chórki w Open Mind), The Mody Blues, czy wczesnym Genesis. Charakterystyczne dla tego albumu są piękne, tworzące wodospady dźwięków, partie instrumentów klawiszowych, które nie wychądzą jednak wcale na plan pierwszy, są zaś jak sukno dla haftowania pozostałych dźwięków. Albumu Blackfield można słuchać godzinami mimo, iż w swojej podstawowej wersji trawa zaledwie 37 minut i 57 sekund, a Ciemna Polana (tłumaczenie nazwy zespołu) paradoksalnie mieni się tysiącem barw.

Blackfield tworzy dwóch przyjaciół Steven Wilson (człowiek instytucja, kompozytor, lider Porcupine Tree, muzyk No-Man) oraz Aviv Geffen (kompozytor, lokalna gwiazda izraelskiej muzyki pop, fan Porcupine Tree). Aviv Geffen w roku 2000 zaprosił Wilsona wraz z jego zespołem Porcupine Tree do zagrania kilku koncertów w Izraelu. Panowie zaprzyjaźnili się ze sobą i postanowili nagrać razem właśnie powyższą płytę. W 2007 roku poszli za ciosem i nagrali „Blackfield II”, równie udany album. Pod koniec marca 2011 r. ukazuje się ich trzeci album „Welcome to my DNA”, a 14 i 15 kwietnia zagrają dwa koncerty w Polsce. Blackfield gościli już w naszym kraju dwukrotnie, w 2004 i 2007 roku. Nowa płyta, jak można się przekonać po wysłuchaniu jej fragmentów na stronie grupy nie pozostaje w tyle za pierwszymi dwoma dziełami Blackfield. Szykują się zatem muzycznie wykwintne koncerty w Warszawie i Krakowie.

Oficjalna strona Blackfield.

Tytułowy utwór z albumu Blackfield.

Blackfield – Pain

Utwór otwierający nowy album zespołu.

wtorek, 8 lutego 2011

Gary Moore 1952 - 2011








W minioną niedzielę odszedł od Nas człowiek, muzyk, artysta, wokalista. 06.02.2011 r. podczas wakacji w Hiszpanii zmarł Gary Moore. Moore był gitarzystą niebywale uzdolnionym, otwartym na różne gatunki muzyczne. Jego kariera i aktywność artystyczna spina ze sobą ponad trzy epoki rock-a i blueas-a. W latach siedemdziesiątych grał w irlandzkim zespole Skid Row, wtedy już osiągnął reputację zdolnego i bardzo sprawnego gitarzysty. Wtedy też poznał Phil-a Lynott-a, basistę, tekściarza i lidera Thin Lizzy. Panowie szybko się zaprzyjaźnili. W roku 1974 Gary Moore zostawił nawet swoje piętno w postaci utworu Still In Love With You (gra w nim na gitarze prowadzącej) na albumie „Nightlife”. Irlandzki gitarzysta często występował przy boku Lynott-a, ale krótko był stałym muzykiem Thin Lizzy. Druga połowa lat siedemdziesiątych to Moore gitarzysta i wokalista Colosseum II - drugiej odsłony brytyjskiej kapeli jazzrockowej. Lata osiemdziesiąte to początek kariery solowej Gary Moore-a, w której pomogł koledze Phil Lynott. W latach osiemdziesiątych gitarzysta zafascynowany muzyką heavy metal nagrał trzy doskonałe albumy iskrzące się od wystrzałowych, błyskotliwych solówek i pięknych melodii. Te albumy to Run for Cover (1985), Wild Frontier (1987) i After the War (1989). W 1990 roku Gary Moore wydał album „Still Got The Blues”. Płyta ta przyniosła mu nie tylko sławę, ale i pieniądze. Porzucił na niej ostre, pełne szalonych temp granie na rzecz stonowanych melodyjnych blues-rockowych utworów. Bluesowemu graniu pozostał wierny już do końca. Szerokiemu gronu słuchaczy z pewnością znane są jego rockowe ballady, w których wymyślaniu i wykonywaniu był mistrzem. Najbardziej znane to Parisienne Walkways (jeszcze z lat siedemdziesiątych zarejestrowany pierwotnie z Phil-em Lynott-em na wokalu) - obowiązkowy na koncertach Moore-a, Empty Rooms (album Victims of the Future 1983 r.), Still Got the Blues (album Still Got The Blues 1990 r.). W roku 1994 został zaproszony przez Jack-a Bruce-a i Ginger-a Baker-a, czyli 2/3 Cream do projektu muzycznego nazwanego później BBM, którego głównym zadaniem było granie na koncertach utworów Crem. Panowie nagrali nawet razem bardzo dobry premierowy album „Around the Next Dream”. Na początku XXI wieku Moore nadal pozostawał bardzo aktywnym wykonawcą, nagrywał nowe płyty dużo koncertował na całym świecie.

W 2008 roku wydał album „Bad for You Baby”. Moją ulubioną bluesująca płytę i chyba najostrzejszą wśród blues-rockowych dzieł Gary-ego. Już początek tego albumu to mocny, „kroczący” blues, którym rozbuja nas Irlandczyk na czas trwania całego albumu. Po nim mamy „grzałkę” w postaci utworu Down The Line. Cały album wypełniony jest utworami w rytmach bluesa, boogie, jakby już gdzieś słyszanymi, tak dużo w nich odniesień i szacunku dla klasycznego rocka i bluesa. Jedyną odskocznią i pieczęcią (znakiem firmowym Moore-a) na tym dziele jest ponad 10-cio minutowy I Love You More Than You'll Ever Know. Oczywiście jest to ballada, oczywiście o miłości, z piękną gitarową solówką zaczynającą się w połowie numeru i doprowadzającą słuchaczy do samego jego końca, aż żal, że się kończy… tak jest cudowny. Cóż album Bad for You Baby to ostatnia płyta z premierowymi piosenkami Gary Moore-a. Straszna strata dla muzyki, tym bardziej, że pozostawał do końca aktywny, miał plany na przyszłość, pewnie jeszcze kilka ładnych lat cieszyłby Nas swoimi nowymi nagraniami. Dobrze, że zostawia po sobie taką masę różnorodnej muzyki, bo to ponad 20 albumów solowych (ponad 30 wraz z płytami koncertowymi) nie licząc wydawnictw z wymienionymi już wyżej zespołami. Gra teraz pewnie dalej, w lepszym miejscu i na pewno spotkał się ze zmarłym w 1986 r. przyjacielem Phil-em Lynott-em. A na wieki pozostanie tylko muzyka.

Ciężko wybrać coś z tak bogatego dorobku artystycznego. Zamieszczam więc trzy materiały wideo, a pod nimi polecam jeszcze trzy linki do zarejestrowanych wystepów Gary Moore-a, w różnych odsłonach, z różnymi kapelami.

Solowe wykonanie Parisienne Walkways przez Gary Moore-a, aż łza się w oku kręci jak się słucha tej gitary.

Gary Moore & Phil Lynott - Out in the fields ( duet przyjaciół z albumu Moore-a Run For Cover)

Gary Moore - I Love You More Than You'll Ever Know (perła z ostatniej płyty - polecam)

Linki do dodatkowych materiałów video:

Thin Lizzy - The Rocker (rok 1974) - Gary Moore w videoclipie z Phil-em Lynott-em, jakość obrazu słaba, ale ile czadu i emocji.

Colosseum II – Inquisition (rok 1978) – Gary Moore z występu telewizyjnego z Colosseum II

Gary Moore - Whiskey In The Jar (rok 2005) – Gary Moore, członkowie Thin Lizzy i przyjaciele w hołdzie Phil-owi Lynott-owi.

środa, 2 lutego 2011

Fish & Marillion









photo from opethpainter flickr

Fish-a poznałem oczywiście jako wokalistę Marillion w roku 1987, właśnie w tym roku zacząłem swoją przygodę z Marillion od albumu „Clutching at Straws”. Album ten uważam za najlepszy w dorobku zespołu. Znalazły się na nim piękne kompozycje jak między innymi Hotel Hobbies, White Russian, czy też „hit” Incommunicado. „Cluthing At Straws” była również ostatnią płytą Marillion nagraną z Fish-em. Na osłodę dostaliśmy jeszcze w 1988 r. album koncertowy „The Thieving Magpie (La Gazza Ladra)”, który jest w mojej osobistej „top ten” rockowych albumów koncertowych świta. W 1988 roku Derek William Dick (Fish) zdecydował się opuścić zespół. Podobno zadecydowały o tym różnice w spojrzeniu na drogę artystyczną jaką powinien obrać zespół i jak ma wyglądać kolejny album Marillion. Fish chciał aby był to album z utworami artystów, których podziwiał w wykonaniu Marillion, a całość miała wyglądać tak, że ktoś przeszukuje fale radia i trafia na nich na kolejne znane progresywne i rockowe utwory m.in. The Moody Blues, T-Rex, Genesis oraz Yes. Prawdopodobnie nie spotkało się to z zainteresowaniem pozostałych członków grupy i Fish aby móc realizować bez skrepowania swoje pomysły zdecydował się na karierę solową. Zadebiutował w roku 1989 albumem „Vigil in a Wilderness of Mirrors”, do tej pory uznawanym za najlepszy w jego dorobku. Natomiast pomysł na następcę marillionowego „Clutching at Straws” zrealizował w roku 1995 na albumie „Songs from the Mirror”. Marillion zaś nagrał kompozycje skomponowane pod Fish-a, zmieniając ich tonację, z nowym wokalistą Stevem Hogarth-em, tak powstał „Seasons End”. Dla fanów klasycznego (starego) Marillion tytuł oznaczał początek końca zespołu. Pierwszy album nagrany z Hogarth-em był dla mnie przez dziesięciolecia (naprawdę) jedynym wartym uwagi i najlepszym z tym wokalistą. Może dlatego, że muzyka była jeszcze taka klasycznie i melodycznie pod dawny Marillion, ale jak potwierdził Fish, a byłem tego świadkiem w roku 2007 w Lublinie, wykluczony jest jego powrót do grupy. Teraz powstają dwie osobne historie i dwa razy więcej muzyki. Marillion ze Stevem Hogarth-em dotarł do moich uszu i serca ponownie w roku 2008 wraz z naprawdę dobrą i wyjątkową płytą „Happiness Is the Road” (Essence i The Hard Shoulder). Na mnie działa najbardziej tekst i muzyka w Whatever is Wrong with You. Fish w 2008 roku wydał znakomitą „13th Star”, którą promował na koncertach w 2007 (trasa Clutching At Stars) w aż dziesięciu miastach w Polsce. W tym roku też przyjeżdża do naszego kraju, między 27 marca a 8 kwietnia da 11 koncertów. Polską trasę otworzy koncert w Warszawie, w studio im. Agnieszki Osieckiej w Trójce. Niestety brak jest Lublina na liście FISH HEADS ACOUSTIC TOUR 2011. Pozytywna informacja od Fish-a jest tez taka, że wkrótce będzie nowa płyta. Dodatkowy smaczek to to, że Fish muzycznie wraca mocno do emocji, form i treści z początków działalności w Marillion. Czym to zaowocuję? Może już niedługo dane nam będzie posłuchać.



















Trasa FISH HEADS ACOUSTIC TOUR 2011

Official FISH Site

Fish i piękny "Arc Of The Curve" z albumu 13th Star.

wtorek, 25 stycznia 2011

SOUNDGARDEN - Telephantasm











Powraca zespół będący jednym z czterech jeźdźców „grunge-owej apokalipsy”. Obok Nirvany, Alice In Chains i Pearl Jam, Soundgarden wyznaczał trendy w ostrym rockowym graniu w pierwszej połowie lat 90-tych. Ten powstały w 1984 roku w Seattle zespół już w roku 1997, kiedy zdecydowali się zaprzestać działalności, zyskał miano kultowego. Soundgarden mimo, iż przypisany został do nurtu grunge wraz z wymienionymi powyżej kapelami, najbardziej chyba odstawał od tego stylu grania. Soundgarden dużo bardziej nawiązywał do brzmień zespołów garażowych z lat sześćdziesiątych oraz czerpał inspirację od swoich mistrzów czyli od Black Sabbath i Led Zeppelin, charakterystyczne dla Chris-a Cornell-a i kolegów było również łączenie elementów rocka psychodelicznego z ostrym hardrock-owym sound-em. 1-go stycznia 2010 r., wokalista i współzałożyciel grupy, Chris Cornell zapowiedział wznowienie przez zespół działalności. Powrót do wspólnego koncertowania zespół rozpoczął występem 16 kwietnia 2010 roku w Seattle (bilety na ten show sprzedane zostały w 15 min.). 28 września 2010 r. panowie wydali „Telephantasm”, album podsumowujący ich osiągnięcia z lat 1984-1997. Już otwierający tę „składankę” Hunter Down (nagranie z pierwszego minialbumu grupy z roku 1987) daje ogromnego energetycznego kopa i eksploduje tym wszystkim czym było i jest Soundgarden. Kolejne utwory udowadniają to, że z muzyką Soundgarden było tylko lepiej, mocniej, a także stawała się ona z płyty na płytę coraz bardziej złożona i pełna świetnych melodii. Utwór trzeci na tej retrospektywnej płycie to Outshined, a czwarty Rusty Cage, oba z mojego ulubionego albumu zespołu „Badmotorfinger” z 1991 r. – miałem wtedy 20 lat i grałem z kumplami z naszego małego „mazowieckiego Seatle” muzykę inspirowaną amerykańskimi brzmieniami z tamtych lat. Wracając do płyty to mamy na niej chronologicznie jeden utwór ze wspomnianego minialbumu „Screaming Life” (1987), jeden z albumu „Louder Than Love” (1989), potem następują również wspomniane przeze mnie dwa nagrania z „Badmotorfinger” (1991), kolejne to utwór Birth Ritual ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Singles” (1992) oraz następujące po nim aż cztery kawałki ze znakomitej płyty „Superunknown” (1994), po nich dostajemy dwa utwory z jak do tej pory ostatniej studyjnej płyty Soundgarden „Down on the Upside” (1996). Płytę Telephantasm, w jej podstawowej wersji, zamyka Black Rain – "odpad atomowy" z sesji Badmotorfinger – jak klamra zamyka wydawnictwo, które jak mniemam ma przypomnieć co niektórym Soundgarden i przygotować fanów na miejmy nadzieję nowe produkcje zespołu. Kim Thayil (gitara w Soundgarden) powiedział, że nie sposób żeby czterech tak lubiących się wzajemnie i muzykę facetów, jamujących podczas wielogodzinnych prób, nie nagrało niczego nowego. Tak więc wyglądajcie nowego wydawnictwa grupy, może jeszcze pod koniec tego roku.

Obecny skład zespołu:

Chris Cornell – wokal, gitara elektryczna, gitara akustyczna

Kim Thayil – gitara elektyczna prowadząca

Matt Cameron – perkusja, chórki (od czasu rozpadu Soundgarden w 1997 również perkusista Pearl Jam)

Ben Shepherd – gitara basowa

Oficjalna strona Soundgarden

Soundgarden - Rusty Cage ( from Badmotorfinger :) )

Soundgarden - Fell On Black Days ( z albumu Superunknown )

Soundgarden - Black Rain ( nowy na Telephantasm, a zarejestrowany podczas sesji Badmotorfinger )

środa, 5 stycznia 2011

Moich 10 najulubieńszych albumów roku 2010!!!

Miniony rok sypnął wydawnictwami klasycznych wykonawców, o pozycji ugruntowanej w świadomości fanów muzyki. Zaczęły się również powroty bandów, których zawieszenie lub rozwiązanie odczytaliśmy dekadę temu za niesprawiedliwość i krzywdę wyrządzoną nam słuchaczom. Mam tutaj na myśli Skunk Anansie z udanym albumem Wonderlustre i Soundgarden, z jak na razie składanką, Telephantasm (Panowie obiecują materiał premierowy).











Moją płytą roku został album Tomka Makowieckiego, Przemka Myszora i Wojtka Powagi czyli zespołu No! No! No!. Tutaj uzasadnienie tego wyboru http://madabautmusic.blogspot.com/2010/06/no-no-no-lepiej-pozno-niz-wcale.html, a dalej...

2. Black Label Society - Order Of The Black

3. The Beauty Of Gemina - At The End Of The Sea

4. Robert Plant - Band of Joy

5. Kim Nowak - Kim Nowak

6. Grinderman - Grinderman 2

7. Voo Voo - Wszyscy muzycy to wojownicy

8. Gorillaz - Plastic Beach

9. Sade - Soldier Of Love

10. Ozzy Osbourne - Scream