wtorek, 9 czerwca 2015

Percival Schuttenbach - Mniejsze Zło Tour - Lublin 06.06.2015

Intro w postaci Prelude Bathory-ego sprawiło, że od razu poczułem się jak u siebie w domu, nocą ze środy na czwartek, kiedy to w Trójce startują Ossobliwości muzyczne Wojciecha Ossowskiego i właśnie ten utwór, ten sygnał rozpoczyna każdą audycję. Lubelska ekipa z Black Velvet Band zaczęła jak zwykle bardzo równo i poprawnie starymi numerami. Pomyślałem wtedy, że fajnie byłoby gdyby Kozi Gród, Lublin miał swój sztandarowy, topowy zespół folk metalowy i wtedy stało się. Black Velvet Band zagrali premierowe, szykowane na nowe wydawnictwo utwory. Ludzie pod sceną szaleli przy nieznanych im dźwiękach. "Nie mamy skrzydeł" zabrzmiało znakomicie, wprawiło publiczność w Graffiti w trans. Nowe numery, dłuższe i cięższe składały się będą na koncept album. Pożoga nadchodzi, z pewnością nie umknie naszej uwadze. Na koniec chłopaki wygarnęli z naprawdę ciężkiego działa grając Kometę Halleya z repertuaru Turbo. Black Velvet Band naprawdę zabłysnęli, to było to. Jak tak dalej pójdzie to oni będę potrzebowali supportu przed swoimi koncertami. Czego im serdecznie życzę.
Po kilku minutach przerwy na scenę wyszedł Percival Schuttenbach. Koncert Percivali składał się z trzech części lub inaczej z trzech set - jak zapowiedział ze sceny Mikołaj Rybacki (gitara). Pierwsza seta (pierwszy set) to były stare, znane hity Percival Schuttenbach. Same petardy, które wywołały wśród fanów czyste szaleństwo. W składzie Percivala zaszła też zmiana. Na basie gra teraz Froncek, a Joanna Calinka Lacher skupiła się na śpiewie. Trochę brakuje mi Joasi z basem. Druga seta, która nastąpiła po kilku minutach przerwy dla złapania oddechu przez fanów oraz dla przebrania się przez zespół,  była to część, na którą składały się utwory z najnowszego wydawnictwa Mniejsze Zło. Płyta nowa, ale z materiałem, który powstał kilka lat temu i teraz został na nowo zarejestrowany przez zespół. Utwory, będące hołdem dla polskiej muzyki ludowej, zagrane z elektrycznymi gitarami i elektryczną wiolonczelą, zainspirowała proza Andrzeja Sapkowskiego. Mniejsze Zło to wspaniały koncertowy materiał. Cudownie w tej części wypadła Katarzyna Bromirska. Dużo jej wokali, dużo świetnych solówek na wiolonczeli. Świetna mocna perkusja Mamonia (Andrzeja Mikityna). Po prostu wbiło mnie w ziemię - tylko słuchałem. Zespół zagrał całą nową płytę, beza dwóch utworów. Po secie promującym Mniejsze Zło przyszedł czas na trzecią setę. Trzecia część: "To będzie niespodzianka, głowy Wam odpadną" - padło ze sceny. I worek z coverami się rozsypał. Meluzyna (z filmu Podróże Pana Kleksa) z ostrą gitarową jazdą i nie mniej ostrą Calinką (Joanną Lacher) na wokalu, We Don't Need Another Hero Tiny Turner również zaśpiewane przez Joannę. Potem było jeszcze mocniej - covery Motorehead i Metalliki, a w końcu Walk Pantery w niesamowitym wykonaniu Christiny Bogdanowej. Po tym secie fani wywołali odśpiewany wspólnie z zespołem Satanismus. Percival Schuttenbach dał w Lublinie ponad dwugodzinny koncert. Publiczność nadal skandowała: Percival i jeszcze jeden, a Christina i Asia prosiły ze sceny: "Idźcie już do domu. Chyba też jesteście zmęczeni." Po koncercie zespół zszedł między fanów, był czas na autografy, zdjęcia i rozmowę. Wspaniały wieczór. Trasa jeszcze długa zatem - Przybywajcie! 


Black Velvet Band

Percival Schuttenbach







niedziela, 22 lutego 2015

VENOM - From The Very Depths


W styczniu 2015 roku światło dzienne ujrzał czternasty album ojców black metalu, album brytyjskiego zespołu Venom.
Po wstępie w postaci Eruptus, pełnym dźwięków nadciągających z otchłani piekielnych zastępów potępionych, wpadamy wprost pod kopyta galopującego From The Very Depths, który miażdży wszystko z siłą do jakiej przyzwyczaił Nas przez lata Venom. W The Death Of Rock'nRoll załoga Cronosa nie daje nam odpocząć. Koła venomowego rydwanu skutecznie mielą słuchacza. Kolejny na płycie Smoke otwiera gitarowo-basowy, orientalizujący motyw, który po chwili przechodzi w ciężki marszowy riff. Smoke ma wielką moc. Jest kwintesencją solidnego metalowego rzemiosła (łojenia). Chwilę po wybrzmieniu zadymionego basu zaczyna młócić uszy Temptation. Piąty na płycie Long Haired Punks mimo, że bardziej punkrockowy nie pozostawia wątpliwości, że to ta sama piekielna ekipa z Newcastle. Świetny lekko motorheadowy (nie jest to zarzutem) utwór porywa swoją energią. Doskonały utwór, jeden z moich ulubionych na płycie. W Stigmata Satanas kapela kontynuuje piekielna przejażdżkę z legionami potępionych. Crucified basowymi riffami wgniata w ziemię wszystko co znajduje się w pobliżu głośników. Ten metalowy, pełen zaostrzonych szpic czołg dowozi nas do kolejnej stacji. To Evil Law - numer ten przenosi Nas do klasycznego venomowego teatru z lat 80-tych. Cronos śpiewa w języku sumeryjskim, wokół czuć obecność potępionych dusz. W Grinding Teeth wracamy do szaleńczej galopady i do nieustannego braku wytchnienia. Świetny riff, swobodny śpiew Cronosa - kolejny mój faworyt na tej płycie. Klimatyczny, uspokajający przerywnik Overture wiedzie Nas, nie świadomych wprost do Mephistopheles-a.
Tam bez uprzedzenia zostajemy rozszarpani przez perfekcyjne gitarowe, rwane akordy. Nie możemy uciec, nie możemy przestać słuchać gdy Mephistopheles patrzy Nam w oczy. Wings Of Valkyrie unosi Nas na ciemne, spowite dymami wojennej pożogi niebo. Walkirja zabiera dusze umierających przy dźwiękach gitary Rage'a. Album zamyka Rise. Utwór, w którym wielka rolę odgrywa refren wykrzyczany przez publiczność. Odrodzony Venom bez przebaczenia i bez brania jeńców, miele swymi stalowymi kołami rzesze zachwyconych fanów. Koncertowy pewniak, do śpiewania z publicznością. Moc. Czuję, że Cronos chciał nim oddać hołd i podziękować fanom, dzięki którym czują się silni i nadal grają.
Na całej płycie zwraca uwagę doskonale brzmiący, mocno wyeksponowany bas Cronosa. Jego dźwięk wyrywa trzewia, brzmi gdzieś głęboko pod skórą, odbija się od kości. Cronos pomimo prawie sześciu odwróconych krzyżyków na karku nie spuszcza z tonu.
Doskonały album Venom i to mimo braku jego dwóch klasycznych muzyków czyli Mantasa i Abaddona. W swoich rolach doskonale wypadają Rage na gitarach i Dante na perkusji.


piątek, 20 lutego 2015

Mark Lanegan Band - Warszawa 18.02.2015


Pędzę przez Polskę autobusem. Na polach śniegu brak, o zimie świadczą jedynie pozamarzane stawy i groble. Wjeżdżamy do Warszawy, brak słońca, jest dość mgliście. Przerażająco puste o godzinie siedemnastej Centrum handlowe Fort Wola. Nisko zawieszone nad miastem chmury, z za których co kilkanaście minut słychać niski pomruk schodzących do lądowania lub wznoszących się samolotów, tylko potęgują post apokaliptyczny klimat.
Do Klubu Progresja będą wpuszczali od 18.30 - mam jeszcze dużo czasu żeby schować się gdzieś przed wyłaniającym się z ciemności chłodem. W Progresji jestem jednym z pierwszych fanów, którzy stawili się na koncert, ale tutaj wszyscy organizatorzy czekają ze specjalnymi opaskami na "specjalnych gości" klubu, zaproszonych na dzisiejszy koncert.
Decydują się wpuścić Nas do szatni, a potem na hol przed Progresja Main Stage. O dziwiętnastej wchodzimy na salę. Oczywiście zajmuję miejsce pod samą sceną. Po kilku chwilach na scenie pojawiają się muzycy z The Faye Dunaways. Najbardziej tajemniczy i niedostępny w internecie skład świata. Ich transowe muzyczno-multimedialne show już po pierwszych minutach przykuwa początkowo obojętną na ich działania publiczność. The Faye Dunaways to muzycy z koncertowego zespołu Marka Lanegana, basista (tutaj grający na gitarze) i klawiszowiec. Ich widowisko jest niesamowitym połączeniem niepokojącej, mrocznej muzyki elektro z nie mniej istotnym obrazem (rysunkowym video) wyświetlanym na ścianie za muzykami, opowiadającym o przemocy jaką rodzi ślepa wiara i religijny fanatyzm. Po ich niespełna dwudziestominutowym występie zapada cisza, a wokoło słyszę głosy - jeszcze przed chwilą sceptyków - "słuchajcie to był odlot i to bez chemii". Chłopaki zagrali niezwykły koncert.

Duke Garwood.
Kolejną gwiazdą sceny zostaje Pan Duke Garwood, londyński gitarzysta i multiinstrumentalista, który zagrał jedynie ze wsparciem perkusisty. Ich minimalistyczny w środkach występ porwał publiczność w Progresji, w dużej mierze to zasługa wyjątkowej osobowości Duke'a. Wyjątkowo grał on też na swojej niezwykłej elektrycznej. Grał na niej palcami, ale i całą swoją duszą, przenosząc na struny wszystkie swoje emocje związane z występem. Bardzo zdawkowy w kontakcie z publicznością, wybuchał entuzjazmem i szałem jedynie za pomocą swojej gitary. Koncert Duke'a Garwooda był niezwykłym doświadczeniem.

Mark Lanegan Band
Punktualnie z koncertowym rozkładem jazdy na scenie pojawił się Mark Lanegan, a właściwie Mark Lanegan Band. Wszyscy muzycy oświetleni byli przez lekkie na przemian niebieskie i czerwone światła, a Makr Lanegan przez cały koncert pozostał w mroku - podobno tak sobie zażyczył. Co jakiś czas można było zauważyć tylko zarysowaną na tle reflektora sylwetkę wokalisty. Pierwsze dwa utwory Mark wykonał jedynie z towarzyszeniem gitarzysty Jeff'a Fieldera, potem na scenie pojawiła się reszta zespołu. Koncert był wyjątkowy, a głos Marka brzmiał równie magicznie jak na płytach. Wokalista wykonał większość swoich znanych numerów szczególny nacisk kładąc na prezentację materiału z ostatniego albumu "Phantom Radio". Publiczność nagradzała muzyków po każdym utworze ogromnymi brawami, a taneczne miejscami utwory porouszały całą salą. Koncert był wyjątkowo dobrze nagłośniony. Selektywności i przestrzenności brzmienia doświadczyłem, gdy pod koniec imprezy przesunąłem się dużo dalej od sceny, tuż za konsoletę realizatora dźwięku. Wspaniale brzmiąca muzyka, wyjątkowy koncert na koniec dnia, a nie był to jeszcze koniec wyjątkowej, osobliwej nocy w Warszawie.
Mark Lanegan - niesamowity głos.
Fragment występu Mark Lanegan Band z Progresji.