niedziela, 27 marca 2011

Blackfield - Welcome To My DNA











21 marca ukazała się długo oczekiwana przeze mnie płyta „Welcome To My DNA”, zespołu Blackfield. Panowie Steven Wilson i Aviv Geffen nie zawiedli. Nowy album Blackfield otwiera stonowany Glass House z pięknym motywem gitarowym i partiami wokalnymi przywodzącymi na myśl dokonania The Moody Blues czy Genesis. Po nim dostajemy, chyba najbardziej kontrowersyjny w warstwie tekstowej, oparty na krótkiej grze słów wyrażających frustrację Go to Hell: „fuck you all fuck you, i don’t care anymore”. Trzeci utwór na płycie to Rising Of The Tide, piękna oparta na fortepianie kompozycja mocno tkwiąca korzeniami w latach 70-tych. Waving to już zupełnie co innego, żywy, nadający tempa albumowi utwór z wpadającym w ucho, prostym, refrenem, w drugiej części dzięki pracy sekcji rytmicznej dostaje jakby drugiego oddechu, zyskuje na dynamice. Co tu dużo mówić, po kilku pierwszych przesłuchaniach mój numer jeden na tej płycie. W niczym nie ustępuje Faraway z pięknie przeplatającymi się klawiszami i gitarą akustyczną oraz pięknym melodyjnym refrenem – szkoda, że taki krótki. Szósty numer to orkiestrowy (przewaga smyczków) Dissolving With The Night, który jak burza wzmaga się i nasila z każdą minuta. Po nim otrzymujemy ostry rockowy Bood z motywem przypominający irlandzkiego folk-rocka, aż krew w żyłach żywiej tętni. Tekst utworu stanowi jedna fraza: „Here comes the blond”. Z kolei On The Plane to kompozycja będąca miodem na serce fanów starego prog-rockowego grania zpod znaku Barclay James Harvest. Dziewiąty na albumie Oxygen pełen przestrzeni jak powietrze tlenu, daje słuchaczowi solidną dawkę energii. Kolejnym mocnym punktem albumu jest Zigota z kojącymi partiami instrumentów klawiszowych i zaskakującym końcowym fragmentem, w którym przechodzi w zdecydowanie rockowe, drapieżne dźwięki. Album zamyka utwór DNA, to już charakterystyczny blackfieldowy styl , opowieść o tym co determinuje nas, nasze życie i o tym na co nie mamy wpływu. Cała płyta brzmi niesamowicie. Blackfield, tak jak i na poprzednich płytach, nie odkrywają niczego nowego, za to garściami czerpią z najlepszych wzorców, najpiękniejszej muzyki końca lat 60-tych i lat 70-tych. To bardzo dobrze, bo dzięki temu wielu młodych fanów Blackfield sięgnie po dzieła ich mistrzów. Albumu „Welcome to My DNA” słucha się wspaniale, całość wręcz hipnotyzuje i odrywa na te nieco ponad 39 minut od rzeczywistości. Trzeba posłuchać całości, oddać się muzyce. W naszych szalonych czasach bywa to trudne. Obecnie wszystko od informacji po muzykę musi byś krótkie i szybko „złapać” odbiorcę, nie ważne, że tylko na chwilę. Kiedyś o wiele ważniejsze było zatrzymanie się, rozsmakowanie się w tym. To jednak chyba temat na inny tekst. Polecam powyższą płytę.

"Waving" - singiel promujący "Welcome To My DNA"

1 komentarz:

madabautmusic pisze...

Straszne zamieszanie z datą premiery płyty. Mam album od wczoraj, a oficjalna premiera okazuje się przesunięta została z 21 na 28 marca.